“Na pewno nie boję się ludzi w lesie”. Mieszkańcy Podlasia opowiadają o pomocy uchodźcom
Agnieszka, Maria, Kamil. Wszyscy mieszkają tuż przy granicy z Białorusią, choć każde z nich w innej części regionu. Wszyscy zdecydowali się pomagać ludziom ukrywającym się w lasach za ich płotami. Mówią nam o swoich uczuciach — strachu, rozczarowaniu, odpowiedzialności, wyczerpaniu, złości, bezsilności. I o tym, jak w ostatnich miesiącach ich życie wywróciło się do góry nogami.
Nasi bohaterowie, nie mając żadnego wcześniejszego doświadczenia, zaangażowali się w niesienie pomocy uchodźcom i migrantom, umierającym w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Robią to ze swoimi rodzinami, przyjaciółmi i znajomymi, w dzień i w nocy, siedem dni w tygodniu. Jeżdżą do lasów i na bagna, wożą jedzenie, ciepłą herbatę, leki, ubrania i powerbanki, często kryjąc się z tym przed polskimi służbami.
W rozmowach z nimi zapytaliśmy o ich własne uczucia i obawy, o zmęczenie i wątpliwości, o to, jak zmienił się ich świat i jak widzą swoje dalsze życie na Podlasiu.
Oddajemy im głos.
Agnieszka i Maria poprosiły o niepodawanie w tekście ich prawdziwych imion. Kamil Syller, inicjator akcji Zielone Światło, od początku kryzysu na granicy występuje w mediach pod własnym imieniem i nazwiskiem.
“Pomoc nie zaczęła się dlatego, że pojawili się uchodźcy”
Agnieszka: Pomagam, odkąd zaszła taka potrzeba w mojej okolicy, czyli od połowy września. Razem z grupą miejscowych znajomych nosimy ludziom do lasu jedzenie, picie, ciepłe rzeczy.
Maria: W pomoc zaangażowana jest cała moja rodzina — mąż i dzieci. Dzieci pakują rzeczy dla uchodźców, pomagają je segregować. Pytają, co się dzieje, emocjonują się całą sytuacją.
Kamil: Widzimy na co dzień ludzi, którzy podlegają temu nieludzkiemu, sadystycznemu prawu. Cała nasza pomoc nie powstała dlatego, że pojawili się uchodźcy, tylko dlatego, że przeciw nim skierowano cały aparat państwowy. Że przestały działać normalne procedury. Zatrzymanie nie wiąże się z podjęciem postępowania uchodźczego, tylko wywiezieniem na drut żyletkowy, w co wkalkulowana jest śmierć lub kalectwo tej osoby. W tej chwili każdy już przecież wie, jak się zachowują białoruskie służby.
“Nie da się mieć wolnego od zapobiegania śmierci”
Agnieszka: Zaskakuje mnie, gdy myślę o tym, że jeszcze w sierpniu byłam na wakacjach w Gruzji. Nie mogłam się spodziewać, że wrócę do Polski i momentalnie się przekwalifikuję, poznam zupełnie nową grupę ludzi. Że znajdę się w tak ekstremalnych sytuacjach. Że będę nieraz tak strasznie zmęczona.
Kamil: Jako mieszkaniec pogranicza czuję się strasznie. Fatalnie. Zniknęły wszystkie motywy, dla których się tu przeprowadziłem. Jeżeli chcę odpocząć, uciekam do dużego miasta. A miałem się tutaj osiedlić, żeby znaleźć spokój.
Maria: Od trzech miesięcy moje życie koncentruje się wokół granicy. Tak naprawdę od czasu Usnarza nie ma innego tematu. Nasz dom zamienił się w magazyn rzeczy dla uchodźców, a nasze życie we współprowadzenie organizacji pomocowej.
Agnieszka: Moja rodzina pochodzi stąd, całe moje życie toczyło się w tym regionie. Kontrast tego nowego z tym starym jest ogromny. Niemal z dnia na dzień w tych zapomnianych przez wszystkich stronach pojawili się goście z egzotycznych, pustynnych krajów. W dodatku pojawili się w sytuacji, w której trzeba ratować ich życie.
Kamil: Otaczający nas las przestał być miejscem do odpoczywania. Część ludzi zaczęła się go bać. Część wciąż do niego chodzi, ale z myślą z tyłu głowy, że ktoś tam jest i trzeba go wypatrywać.
Maria: Zdarzają się takie dni, że od rana jestem w lesie, nie ma mnie, kiedy dzieci wracają ze szkoły i przedszkola, a kiedy wreszcie wracam, i tak cały wieczór rozmawiam jeszcze przez telefon, załatwiając milion spraw. Czasem nie zamieniam z nimi nawet pięciu zdań. To jest w tym wszystkim tak naprawdę najgorsze, bo tego nigdy nie nadrobię. Muszę to zmienić, ale nie wiem jak. To nie jest praca, tylko element życia.
Czytać dalej: onet.pl