Te słowa brzmią jak wyrok. Lamparska dla „Wprost”: Złotego pociągu nie ma

Tunel, zdjęcie ilustracyjne Źródło: Shutterstock / Klanarong Chitmung – Historia jest zapisana w każdej cegle, ale my wolimy gonić za tym, czego dogonić się po prostu nie da. I przez to często zostajemy poszukiwaczami, a nie „znajdowaczami” – mówi w wywiadzie dla „Wprost” Joanna Lamparska. Autorka kanału Hi!History opowiada, jak narodziła się legenda o złotym pociągu, a także dlaczego – w jej ocenie – nie może stać się rzeczywistością. Magdalena Frindt, „Wprost”: To jak to jest z tym złotym pociągiem. Istnieje czy nie istnieje? Joanna Lamparska, pisarka, dziennikarka, autorka kanału Hi!History: Złotego pociągu nie ma. Koniec i kropka. Istnienie legendarnego składu, o którym od lat opowiadamy w Polsce, jest absolutnie niemożliwe. I to co najmniej z kilku powodów. Kiedy pisałam książkę „Złoty pociąg. Krótka historia szaleństwa”, zgłębiałam wszystkie spekulacje, które narastały wokół tego tematu. Policzyłam, że – biorąc pod uwagę różne opowieści – miał się znajdować w 27 różnych miejscach. Złoty pociąg jest więc jak igła w stogu siana, którą w zależności od przyłożenia magnesu można dowolnie przestawiać. Jednocześnie jestem głęboko przekonana, że wciąż jest wiele rzeczy do odkrycia. To potwierdza praktyka. Odnajdywane są zaginione, skradzione dzieła sztuki, a także różne drobiazgi. Co jakiś czas słyszymy o namierzeniu wejścia do podziemnych struktur, sztolni, czy zagruzowanych schronów. Tereny poniemieckie są pełne tzw. przydomowych skarbczyków. W czasie wojny arystokraci starali się w dość przemyślany sposób zabezpieczać swoje cenne, ale i trudne do wywiezienia dobra, a zwykli mieszkańcy chowali drobiazgi do słoików, garnków, czasem do wanien. Wiele z tych „skarbów” wciąż czeka na odkrycie, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie istnieje coś tak spektakularnego jak złoty pociąg. Jak narodziła się ta legenda? Za ojca złotego pociągu uważa się Tadeusza Słowikowskiego – emerytowanego górnika z Wałbrzycha, który po wojnie pracował w kopalni razem z Niemcami i twierdził, że oni opowiadali mu o tajemniczym pociągu, który pod koniec II wojny światowej wyjechał z Wrocławia w kierunku Wałbrzycha i nagle – pomiędzy Świebodzicami a Wałbrzychem – zniknął. W tym kontekście często używa się takich określeń jak 61. km i 65. km… Co oznaczają? Tak liczymy kilometry linii kolejowej od Wrocławia w kierunku Wałbrzycha. I właśnie między 61. a 65. km złoty pociąg miał rzekomo zniknąć. Z czasem Słowikowski zaczął coraz bardziej koncentrować się na tej sprawie, gromadzić różne dokumenty, wykonał makietę terenu z jadącym pociągiem. Swoją drogą, opisałam pana Tadeusza jako „pacjenta zero”, symbolicznie porównując szaleństwo, które narosło wokół złotego pociągu, do choroby. Jest świetny film dokumentalny pt. „Chrońmy męczeństwa cmentarne” z 1981 roku. W jednej ze scen redaktorzy w czapkach uszatkach i z wielkimi magnetofonami szpulowymi idą z panem Tadeuszem do podziemi zamku Książ, a on bardzo wyraźnie mówi: „Jest legenda, że był taki pociąg”. Nie powiedział, że ten skład faktycznie istniał, tylko, że zna taką opowieść. Ale przez lata dziennikarze nie chcieli słyszeć słowa „legenda”. Z biegiem czasu i przede wszystkim dzięki dużej aktywności Słowikowskiego, a także osób, które mu towarzyszyły, złoty pociąg stał się czymś na miarę potwora z Loch Ness. Wszyscy są przekonani, że go nie ma, ale jednocześnie temat wciąż powraca. Słowikowski część swojej wiedzy pozyskał od Edwarda Zbierańskiego – człowieka, który twierdził, że jako chłopiec widział na własne oczy w okolicach 61. km oczy miejsce, które miało być wlotem do tunelu, do którego jakiś pociąg mógł wjechać i zostać tam schowany. W 2015 r. dość nieoczekiwanie Andreas Richter i Piotr Koper poinformowali, że wiedzą, gdzie znajduje się złoty pociąg. Wykonali badania na 65. km, ale – nie wchodząc w szczegóły – zostały przeprowadzone w sposób, który wywoływał pytania dotyczące wiarygodności. Chodziło o skany z georadarów i wygenerowane przez nie kolorowe obrazy, które można było różnie interpretować. Wówczas głos w sprawie zabrał Piotr Żuchowski, generalny konserwator zabytków, który znał już sprawę. Oświadczył: Mówimy o pociągu, który ma mieć długość ponad 100 metrów, wiec mówimy o znalezisku wyjątkowym. Wyjątkowa jest też tajemnica, w jaki sposób ten pociąg jest zabezpieczony. Gdy powiedział, że złoty pociąg może istnieć, podniósł rangę poszukiwań, a świat naprawdę zwariował. Oszalał wokół dolnośląskiej legendy, która – najprościej rzecz ujmując – sprowadza się do tego, że w kwietniu 1945 r. pociąg, który był wypełniony złotem, miał wyjechać z oblężonego Wrocławia, przemieszczać się w kierunku Wałbrzycha, a następnie zostać wepchnięty do tunelu i tam czekać na odkrycie.

Pytania mnożą się same. A główne brzmi: jakim cudem miałoby się to udać?
To nie jest możliwe, po prostu. Chociażby, dlatego że Wrocław był zniszczony i ten pociąg nie miałby po czym jechać. A zresztą – Niemcy naprawdę mieli czas, żeby wywieźć różne dobra wcześniej, a także w bardziej odległe miejsca. Wiele zresztą pojechało w kierunku Czech. Nie ma szansy na to, że tak gigantyczna konstrukcja jak tunel kolejowy nie zostałaby zauważona przez liczne grono świadków i do dzisiaj pozostawałaby zamaskowana.
Nie zmienia to jednak faktu, że ta historia jest kalką prawdziwej opowieści o węgierskim złotym pociągu – historii o ograbieniu węgierskich Żydów, którzy zostali wywiezieni do Birkenau. Wmawiano im, że jadą do pracy i musieli oddać wszystkie swoje kosztowności.
Gdy trafili do obozu, ich rzeczy zostały posegregowane – począwszy od biżuterii, przez futra, kryształy czy instrumenty. Pociąg wyjechał z Budapesztu, dotarł do Austrii, w okolice Strasburga, gdzie odnaleźli go Amerykanie. Do dzisiaj trwa walka o odzyskanie wielu z tych rzeczy. Ta historia pokazuje, że złoty pociąg, który wiózł mnóstwo kosztowności, faktycznie jechał przez Europę, ale w zupełnie innym miejscu, niż chcieliby tego poszukiwacze skarbów z Polski.
Przez lata różne osoby zgłaszały, że są na tropie złotego pociągu. Temat był nagłaśniany, a potem się wyciszał, bo nie było przełomu. Jak tłumaczyli się poszukiwacze?
Przez te wszystkie lata zgłoszeń było całkiem sporo. Narracja była prosta: „Nie znaleźliśmy złotego pociągu, ale to nie znaczy, że go nie ma. Po prostu szukamy w złym miejscu. Trzeba podejmować dalsze wysiłki”.
Ale trzeba też dodać, że metody, którymi posługiwali się rożni poszukiwacze często bywały z pewnego pogranicza. Używano sprzętu, który źle „współpracował” z obiektami w terenie, generując bardzo dziwne obrazy. Czasem zawodzili interpretatorzy odczytów, którzy widzieli więcej niż powinni. Posługiwano się też m.in. różdżkami radiestezyjnymi, w sprawę angażowano jasnowidzących, pojawił się nawet egzorcysta.
A „odnalezionych” tuneli było coraz więcej.
Przynajmniej na papierze.
Jednocześnie – nawet w takim temacie jak złoty pociąg – w społeczeństwie zauważalny jest bardzo silny podział, który przypomina mi najbardziej zażarte spory na tle politycznym. Są osoby, które mocno wspierają grupę poszukiwawczy, są też i tacy, którzy kąśliwie ich atakują. Ja poszukiwaczom po prostu kibicuję…
Mimo że mówi pani jednoznacznie, że złoty pociąg nie istnieje.
Ale dlaczego komukolwiek miałoby przeszkadzać, że ktoś idzie za swoimi przekonaniami? Są osoby, które chcą robić coś niecodziennego. Jednocześnie nie wyrządzają przy tym nikomu krzywdy, a swoją działalność finansują samodzielnie albo z dobrowolnych zbiórek. Nie widzę w tym niczego złego, tym bardziej, że może uda się podczas takich prac trafić na coś zupełnie innego. I tak jak mówię, patrząc na temat racjonalnie – złoty pociąg nie istnieje, ale nie rozumiem też dlaczego temat dotyczący jego poszukiwań może wywoływać aż tak negatywne emocje.
Temat budzi i będzie budził emocje. W 2015 r. była wyczuwalna kumulacja zainteresowania i miewałam w domu po sześć ekip telewizyjnych dziennie – nie tylko z Polski, ale też z Rosji, Japonii czy Nowej Zelandii. To była istna gorączka.
O poszukiwaniach złotego pociągu w Polsce pisał „Le Monde” czy „New York Times”. A jednocześnie jestem przekonana, że ten temat nie osiągnąłby tak wielkiego rozgłosu, gdyby nie dziennikarz Daily Mail, największego tabloidu na świecie. Edward Wight powiedział do mnie: „Muszę porozmawiać z tym umierającym Niemcem, który na łożu śmierci przekazał informacje w tej sprawie”. To zresztą znamienne, bo przeważnie we wszystkich opowieściach pojawiają się podobne elementy: tajny świadek, który u kresu życia wyjawia rzekomą tajemnicę. W przypadku Złotego Pociągu też tak było, stąd prośba Eda.
Takiego informatora nie udało się oczywiście znaleźć, ale niedługo później w Daily Mail pojawił się artykuł z krzykliwym tytułem o poszukiwaniach złotego pociągu w Polsce. Wtedy już nie było odwrotu.
Fala poszła.
A z tą falą przyszły duże pieniądze. Dlaczego? Bo dla amerykańskich mediów najważniejsza jest wyłączność, na której opierają swoją współpracę z różnymi ekspertami. Wynajmowali dla siebie specjalistów, którzy nie wypowiadali się dla żadnych innych mediów. A za to trzeba było sporo zapłacić.
Temat na nowo odżył za sprawą grupy poszukiwawczej „Złoty Pociąg 2025”. Ostatnio spotkała się pani z jednym z jej członków.
Jakiś czas temu napisała do mnie duża amerykańska firma, która ma rewelacyjny sprzęt do badania podziemnych struktur. Zadeklarowała, że chce pomóc. Napisałam do pana M. (zachowuje anonimowość – red.) z pytaniem, czy chce się z nimi skontaktować. On zaproponował mi spotkanie, zgodziłam się. Z tego co zrozumiałam, pan M. to osoba, która wcale nie szuka złotego pociągu, chociaż taką nazwę przyjęła jego grupa poszukiwawcza. Od lat M. metodą radiestezyjną bada różne miejsca na Dolnym Śląsku.
Już widzę naszych czytelników, a przynajmniej ich część, jak kiwają głowami i myślą: „Człowiek z różdżką miałby odkryć lokalizację skarbów?”.
Radiestezja to metoda, która dla świata naukowego rzeczywiście nie jest wiarygodna. Nie zmienia to faktu, że M. jest w 100 proc. przekonany, że odkrył tunel, w którym mają znajdować się trzy wagony. Pokazał mi miejsce, które wytypował.
Ale jednocześnie nazwanie grupy poszukiwawczej „Złoty Pociąg 2025” spowodowało, że media rzuciły się na ten temat i że stał się on przedmiotem wielkiego zainteresowania. Moim zdaniem to decyzja, która przyniosła dość nieoczekiwane konsekwencje. Ale gdyby pan M. powiedział: „Szukamy anomalii, która może doprowadzić do głębszego poznania historii Dolnego Śląska”, pewnie nikt by się tą sprawą nie zainteresował. Powtórzę: ten człowiek wykonuje swój plan, nie robi nikomu krzywdy, ma taki pomysł na siebie. Kibicuję mu, żeby trafił na coś ciekawego.
W jakim punkcie są teraz poszukiwania?
Grupa dostała pozwolenie na przeprowadzenie pierwszego etapu prac poszukiwawczych. Ale w tym przypadku nie ma szans na to, że do przełomu mogłyby doprowadzić działania jedynie z wykrywaczem metali. Trzeba byłoby zrobić odwierty i grupa pana M. chce się o nie starać.
Na marginesie: o miejscu, w którym szuka ekipa pana M. od lat krąży mnóstwo opowieści i, proszę mi wierzyć, że kolportują je ludzie, wykonujący zawody społecznego zaufania. Z drugiej natomiast strony, dostępna dokumentacja całkowicie zaprzecza, aby cokolwiek w tamtym miejscu można było znaleźć.
Na temat złotego pociągu patrzę też w ujęciu socjologicznym. Z jednej strony w tej sprawie nie ma żadnego konkretu, a z drugiej – stał się czymś w rodzaju mostu tożsamościowego, łączącym różne pokolenia mieszkańców Dolnego Śląska. Dlatego też nie „zabijałabym” tego tematu, bo on stał się częścią naszej historii. Z całą pewnością sprawił, że Wałbrzych stał się rozpoznawalny na świecie.
Mówi się też o poszukiwaniu dla samego poszukiwania. A jako „skutek uboczny” można trafić nie na tak spektakularne odkrycie jak złoty pociąg, ale coś mniejszego.
Na jednym z budynków w Wałbrzychu był kiedyś taki słynny napis: „Po ch** nam wieża Eiffla, mamy złoty pociąg”. Potrzeba poszukiwania jest ogromna, ale odkrywanie, a co za tym idzie porządkowanie historii, powinno odbywać się w sposób metodyczny i być oparte na dobrej kweredzie.
Jednocześnie – w rozumieniu społecznym – lepiej mieć poczucie, że jako kraj mamy swoją tajemnicę, niż ją odkryć, a zamiast złotego pociągu odnaleźć np. żelazną podkowę. Wtedy napompowany balon zostałby przebity.
Złoty pociąg po prostu działa na wyobraźnię.
Ale jednocześnie bardzo blisko, bo w Kamieńcu Ząbkowickim, w czasie II wojny światowej znajdował jeden z największych magazynów dzieł sztuki, które utworzył Gunther Grundmann – niemiecki konserwator zabytków. Ten magazyn przetrwał nietknięty do 1946 r. W lutym 1946 r. doszło do włamania i zniknęło 100 obrazów. A żeby ukraść wielkie obrazy, trzeba przeprowadzić skoordynowaną akcję.
Te dzieła sztuki do dzisiaj są odnajdywane w różnych miejscach świata. Jeden z obrazów – „Opłakiwanie Chrystusa” Lucasa Cranacha – wrócił do Polski w 2022 r. To jest historia na kryminał. To jest niesamowite. I właśnie takie sprawy, potwierdzone przez historyków, nie przebijają się do powszechnej świadomości.
Historia jest zapisana w każdej cegle, ale my wolimy gonić za tym, czego dogonić się po prostu nie da. I przez to często zostajemy poszukiwaczami, a nie „znajdowaczami”.