Polka w Korei: Popijawa z szefem jest przymusowa. Idziesz i pijesz, a potem pijany wracasz do biura
Wiktor Krajewski: Pozwolisz, że nie będziemy rozmawiać o k-popie, kimchi i Samsungu. Porozmawiajmy o koreańskim „4 razy nie”, czyli tym, że kobiety w Korei nie chcą randek, seksu, ślubu oraz dzieci. Tak rzeczywiście jest?
Agnieszka Klessa-Shin: Słyszałam, że w polskich mediach pojawiły się artykuły o tym, że kobiety w Korei walczą z patriarchatem, ale ja nie odczułam, żeby tak właśnie się działo, że w tej „rewolucji” biorą udział wszystkie Koreanki. Możliwe, że tyczy się to Koreanek młodszych ode mnie. Mam trzydzieści pięć lat i moje koreańskie pokolenie kobiet za naturalne uznaje zamążpójście i macierzyństwo. Koreańczyk nie ma dobrych skojarzeń ze słowem „feminizm” i traktuje je, jak brzydkie słowo, dlatego wiele kobiet nie nazywa siebie feministkami.
Skąd takie pojmowanie feminizmu?
Bo feminizm kojarzony jest z bardzo radykalnymi feministkami.
Wyłącznie?
Mizoginia może jest zbyt mocnym określeniem, ale tak jak natrafimy na mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet, tak też spotkamy kobiety, które nienawidzą mężczyzn. I tu pojawia się między nimi link do słowa „feministka”.
Nie ma w Korei ruchów, w ustach których zdanie „jestem feministką” brzmi dumnie. Taki komunikat spotkałby się z ogromnym ostracyzmem.
Korea jest krajem, w którym patriarchat jest znacznie silniejszy niż w Polsce. W Polsce nie wypada zapytać o plany związane z macierzyństwem, w Korei jest to dozwolone i o dzieci mogą zapytać wszyscy, od teściowej, po panią na targu, nie budzi to (przynajmniej zewnętrznie) sprzeciwu ze strony kobiety, pod adresem której padło to pytanie.