Aktorki teatru ROMA o kulisach kultowego musicalu „Wicked”. „Naprawdę latamy”

Anna Fedorowicz w roli Glindy oraz Maria Tyszkiewicz w roli Elfaby w musicalu Wicked wystawianym w teatrze muzycznym ROMA Źródło: Materiały prasowe / Karol Mańk Kiedy na świecie trwa zachwyt filmową ekranizacją „Wicked”, w Warszawie dwie aktorki mierzą się z legendą Broadwayu na żywo – i na własnych warunkach. W szczerej rozmowie mówią o inspiracjach, lęku wysokości, wymagających partiach wokalnych i o tym, jak z wrogów stają się na scenie najlepszymi sojuszniczkami. Bartosz Michalski „Wprost”: Czy przygotowując się do swoich ról, oglądałyście filmowe lub musicalowe adaptacje „Wicked”? To globalny fenomen, jedna z największych produkcji Broadwayu, a Wy trafiłyście na moment premiery ekranizacji, która zdobyła wiele nagród. Co Was w niej zainspirowało, a co – Waszym zdaniem – nie sprawdziłoby się na żywo w teatrze? Maria Tyszkiewicz: Oczywiście, oglądałyśmy. Co prawda zanim ukazał się film, my już wiedziałyśmy, że dostałyśmy role po castingu. Ja nigdy wcześniej nie widziałam „Wicked” na żywo – ani na Broadwayu, ani na West Endzie – ale w internecie jest mnóstwo materiałów, nawet z wczesnych lat 2000. Przeglądałam fragmenty oryginalnych inscenizacji z Broadwayu, żeby poczuć klimat i zobaczyć, jak rozwijały się różne interpretacje. Film obejrzałam potem kilkukrotnie – bardzo mi się podobał i naprawdę mnie wzruszył. Były jakieś inspiracje, które udało się przenieść na scenę? Maria Tyszkiewicz: Zdecydowanie! Cynthia Erivo, która zagrała Elphabę w filmie, jest dla mnie ogromną inspiracją – i wokalnie, i aktorsko. Podziwiałam ją jeszcze zanim zobaczyłam jej interpretację w „Wicked”, ale ten film tylko to umocnił. Jeśli chodzi o rzeczy, które nie sprawdziłyby się w teatrze – na pewno efekty specjalne rodem z kina: komputerowe wizje, fantastyczne stworzenia… Tego nie da się w pełni przełożyć na scenę. Choć muszę przyznać, że w naszej inscenizacji i tak mamy sporo imponujących efektów. Anna Federowicz: Ja film obejrzałam tylko raz – celowo. Nie chciałam za bardzo sugerować się Arianą Grande i jej Glindą, bo proces budowania roli w teatrze wygląda zupełnie inaczej. W filmie kamera pokazuje najmniejsze niuanse, subtelne emocje – na scenie, zwłaszcza widziane z czternastego rzędu, to po prostu nie wybrzmi. Film był więc dla mnie bardziej inspiracją niż „ściągą”. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że Ariana nie przerysowała Glindy. Nie jest tak „cukierkowa” i karykaturalna, jak bywało to w wersjach musicalowych. To mi dało odwagę, by pokazać Glindę bardziej „zwyczajną” – z ludzką twarzą, szczególnie w drugim akcie. A skoro mowa o Arianie Grande, której rola Glindy zebrała świetne recenzje — czy czułaś dodatkową presję? Bałaś się porównań? Anna Federowicz: Pewnie, odrobina stresu się pojawiła – trudno, żeby nie. Ale tak jak mówiłam wcześniej: film i musical to dwa zupełnie różne światy, wykorzystujące inne środki wyrazu. To dawało mi poczucie bezpiecznego dystansu. Wiedziałam, że tworzę Glindę sceniczną, a nie „kopię filmową”. Maria Tyszkiewicz: Ja muszę to powiedzieć wprost: Ariana była świetna i bardzo ją cenię jako artystkę, ale… Anna śpiewa tę rolę nieporównywalnie lepiej na żywo. Ma klasyczne przygotowanie wokalne i słychać to od pierwszych nut. I tu jest przewaga teatru – Ariana Grande jako Glinda wybrzmiała na żywo tylko dla ekipy filmowej, a Anię może usłyszeć cała widownia, z pełnią emocji. Anna Federowicz: No właśnie – my śpiewamy na żywo. Maria Tyszkiewicz: I codziennie wydarza się coś nowego: inne emocje, inne drobne sytuacje na scenie, czasem wzruszające, czasem zabawne – i ta energia przepływa do widowni. To coś, czego film nie odda. Poza tym warto pamiętać, że w teatrze opowiadamy całą historię w trzy godziny, a filmowa pierwsza część to tak naprawdę tylko materiał z naszego pierwszego aktu – dużo bardziej rozciągnięty wizualnie. W filmie pokazano więcej wątków, np. początki Elfaby, które w musicalu są mocno skrócone. To wada czy zaleta scenicznej wersji? Maria Tyszkiewicz: Myślę, że to paradoksalnie zaleta. W teatrze widz dostaje historię w pigułce – intensywną, skondensowaną emocjonalnie. Ta skrótowość działa na korzyść tempa spektaklu. Jak radzicie sobie kondycyjnie i emocjonalnie z takim natężeniem? Gracie wiele spektakli tygodniowo, a to ogromne obciążenie dla głosu, ciała i psychiki. Maria Tyszkiewicz: To zdecydowanie najtrudniejsza rola, z jaką miałam do czynienia – wokalnie, fizycznie i emocjonalnie. Każdego dnia spędzam kilka godzin na przygotowaniu: rozśpiewaniu, rozgrzewce ciała, potem charakteryzacji i kostiumie. Po spektaklu emocje we mnie jeszcze buzują i często muszę się „wyśpiewać” również po — żeby następnego dnia wrócić na scenę bez napięć. Granice wytrzymałości przesuwają się z każdym tygodniem. Czasem po kilku dniach grania wydaje mi się, że już nie mam siły, a potem nadchodzi kolejny tydzień i okazuje się, że mogę jeszcze więcej. To rola bardzo wymagająca, ale równie satysfakcjonująca — bo daje poczucie przekraczania własnych limitów. Pamiętam Cię też jako Scaramouche w „We Will Rock You”. Czy możesz porównać te doświadczenia? Maria Tyszkiewicz: To zupełnie inny rodzaj śpiewania. W „We Will Rock You” było intensywnie, ale to była rockowa stylistyka, inny rodzaj energii i inna konstrukcja roli. Elfaba jest napisana tak, że od pierwszych scen nosi w sobie ogrom emocji — na początku je maskuje, potem narastają, aż w końcu eksplodują. Utrzymanie tego napięcia i precyzyjne dawkowanie emocji przez cały spektakl jest niesamowicie wymagające energetycznie. Anna Federowicz: U mnie jest trochę inaczej, bo Glinda/Galinda — przyjmuję już obie wersje imienia — jest napisana bardziej klasycznie. Mam klasyczne wykształcenie, więc wokalnie wiele rzeczy przychodzi mi naturalnie. Elphaby mają dużo więcej „beltu”, ekstremalnych dźwięków i skrajnych rejestrów. Maria Tyszkiewicz: Tak, do tego Stephen Schwartz w partyturze napisał dla Elfaby również bardzo niskie, altowe fragmenty — rozpiętość jest ogromna. Anna Federowicz: Glinda jest natomiast wyczerpująca pod względem energii. W pierwszym akcie ona jest jak fajerwerki – głośna, przebojowa, ciągle „na wysokich obrotach”. Po tym akcie czasem czuję się jak przebita dętka, a mam tylko kilkanaście minut, żeby się przebrać i wejść dalej. Drugi akt jest lżejszy emocjonalnie, bo Glinda staje się bardziej ludzka, dojrzewa. Ale pierwszy akt to zawsze myśl: „przetrwać i dowieźć energię do samego końca”. Maria Tyszkiewicz: Co ciekawe, w „Wicked” nie mam momentu, na którym mogę „odetchnąć”. W innych tytułach jest zwykle jakaś scena czy piosenka, do której człowiek dąży i potem napięcie schodzi. Tu nie ma takiego komfortu – cały czas jest wyzwanie: raz delikatnie, potem potężny „belt”, potem nisko, potem duet z Glindą… Ciągłe skakanie między rejestrami i emocjami. W drugim akcie Elfaba jest bardziej dojrzała i wyciszona w środkach wyrazu, ale to wcale nie jest łatwiejsze — bo intensywność zostaje, tylko przenosi się do środka. Muszę być mocna i stanowcza, a to wymaga ogromnej kontroli. Jak budowałaś Elfabę — od wrażliwej outsiderki do „Złej Czarownicy z Zachodu”? Co było największym wyzwaniem w pokazaniu tej przemiany? Maria Tyszkiewicz: Chciałam, żeby widz od początku zobaczył w Elfabie dziewczynę po przejściach — kogoś, kto od dziecka miał trudność z odnalezieniem się wśród ludzi. Mimo to zależało mi, by nie grać jej od pierwszej sceny jako zgorzkniałej buntowniczki. Starałam się pokazać jej dziewczęcość, marzenia, lekkość i poczucie humoru, które są rodzajem tarczy ochronnej. Choć jestem starsza od Elfaby–studentki, chciałam oddać tę młodzieńczą wrażliwość i świeżość, zanim życie ją „zahartuje”. Najtrudniejsze było stopniowe budowanie napięcia — pokazywanie, jak frustracja, gniew i poczucie niesprawiedliwości narastają w niej aż do buntu. Elfaba cały czas „rośnie”, a eskalacja emocji trwa przez cały spektakl. „Defying Gravity” („Kpić z grawitacji” w polskiej wersji – red.) to kulminacja pierwszej części jej przemiany, ale potem nadal niesie na barkach ciężar konsekwencji. Ta rola nie daje ani chwili, by „odpuścić” — emocjonalnie, fizycznie ani wokalnie. Glinda również przechodzi ogromną metamorfozę — może nawet bardziej zauważalną dla widza. Jak budowałaś tę drogę od komediowej „różowej Barbie” do dojrzałej, świadomej kobiety? Anna Federowicz: Glinda od początku jest bardzo charakterystyczna: popularna, głośna, wszędzie jej pełno — dlatego zmiana jest tak wyrazista. Ale dla mnie kluczowe było to, by od samego początku pokazać w niej empatię. To, że ona jest „idealna” na zewnątrz, nie oznacza, że w środku nic nie czuje. Ona wiele udaje: szczęście, pewność siebie, beztroskę W głębi Glinda bardzo przeżywa ocenę innych, tylko to ukrywa. Dlatego potrafi dostrzec w Elfabie kogoś więcej niż tylko „inną” czy „dziwną” dziewczynę — widzi jej serce i dobro. I to jest punkt, w którym zaczyna się ich prawdziwa więź. Maria Tyszkiewicz: Tak, ich największą wspólną cechą — choć na początku zupełnie niewidoczną — jest empatia. W Elfabie widać ją od razu: współczucie dla zwierząt, ludzi, jej wrażliwość. Glinda ma to samo, tylko skrzętnie ukrywa pod maską perfekcji i popularności. Dopiero z czasem obie dostrzegają, że mają ze sobą znacznie więcej wspólnego, niż mogło się wydawać. W Glindzie łatwo przesadzić z komedią — sprawić, że będzie męcząca zamiast sympatyczna. Jak zachować równowagę, by widz ją polubił, a jednocześnie przygotować grunt pod jej późniejszą przemianę? Anna Federowicz: To rzeczywiście najtrudniejszy aspekt tej roli — nie przerysować Glindy. Bardzo łatwo byłoby zrobić z niej „legalną blondynkę” w wersji musicalowej: krzykliwą, próżną i irytującą. A mi zależało, by widz mógł ją polubić od początku. Wymyśliłam sobie Glindę, która jest trochę nieporadna, uroczo naiwna — dzięki temu widz więcej jej wybacza. Dodałam do niej taki rodzaj komizmu, który nie wynika z egoizmu, tylko z braku świadomości i niewinności. Chciałam, by nie była „pusta”, lecz po prostu jeszcze niedojrzała. Mam nadzieję, że to się czytelnie przebija ze sceny, bo właśnie o tę delikatną równowagę walczę od pierwszej sceny. To Twój debiut na scenie Teatru Muzycznego ROMA. Co najbardziej Cię zaskoczyło w porównaniu z innymi teatrami, w których wcześniej występowałaś? Anna Federowicz: Na pewno system grania. Teatr Roma jest jedynym teatrem muzycznym w Polsce, który gra od wtorku do niedzieli, więc musiałam kompletnie przestawić swoje życie. Jestem z Kaszub, wcześniej mieszkałam w Bydgoszczy, a gdy dowiedziałam się, że wygrałam casting, przeprowadziłam się do Warszawy. Ten rytm pracy był dla mnie nowością. Zaskoczył mnie też długi, bardzo szczegółowy proces przygotowań – i to w pozytywnym sensie. Zaczęliśmy w grudniu od prób muzycznych, potem była choreografia, a dopiero później próby reżyserskie. Ten etapowy system daje czas na szukanie niuansów i detali w roli. W innych teatrach nie zawsze ma się taki komfort. Dla Ciebie to już trzecia rola w Teatrze Roma. Masz poczucie, że wchodzisz tu „jak do siebie”? Maria Tyszkiewicz: Cały czas czuję się tu trochę „nowa”, ale jednocześnie ROMA zaczyna być takim drugim domem — spędzamy tu przecież mnóstwo godzin. Uwielbiam to, że mogę pracować w jednym z największych teatrów muzycznych w Polsce i realizować tak znane, piękne tytuły. To ogromny przywilej. Wracając do Stephena Schwartza, autora muzyki do „Wicked” — który utwór stanowi dla Was największe wyzwanie wokalne i dlaczego? Maria Tyszkiewicz: Trudno wybrać jeden, bo w tym musicalu każdy utwór jest wyzwaniem. Zazwyczaj w musicalach mam swój ulubiony kawałek i taki trudniejszy, którego nie przepadam, ale tutaj każdy utwór wymaga pełnego zaangażowania, bo są bardzo różnorodne. Jeśli miałabym wskazać ulubiony, to zdecydowanie „No Good Deed” – w naszej polskiej wersji „Zawsze źle”. Uwielbiam go śpiewać, ma świetną energię i daje mnóstwo satysfakcji. Czyli poprzedni spektakl wciąż w pani żyje? Maria Tyszkiewicz: Tak, lubię mocne utwory, ale naprawdę bardzo cenię każdy kawałek z „Wicked”. Muzyka łączy klasyczną stylistykę starych musicali ze współczesnymi aranżacjami – czasem czuję się jak w filmie fantasy, a czasem jakbym śpiewała popowy hit. Uwielbiam to i często słucham oryginalnych wersji. Najtrudniejsze jest różnicowanie partii Elfaby – w jednym utworze są bardzo niskie dźwięki, w innym wysokie, a aranżacje zmieniają się dynamicznie. W filmie Cynthia Erivo śpiewa niektóre fragmenty wyżej, aby ułatwić sobie wykonanie, my w Romie trzymamy się oryginalnej tonacji. Anna Federowicz: A poza tym w Romie śpiewamy po polsku, więc wymaga to dodatkowej precyzji. W spektaklu są też sceny w powietrzu. To nie budzi lęku wysokości? Maria Tyszkiewicz: Co ciekawe, zawsze miałam lekki lęk wysokości, ale w teatrze działa adrenalina – nie myślę o tym, co by się mogło wydarzyć. Wchodzę w rolę Elfaby i po prostu jestem czarownicą, a nie Marysią, która się boi. Ciekawostką jest też, że na Broadwayu i West Endzie aktorki korzystają z ukrytych podnośników – wydaje się, że latają, ale tak naprawdę stoją. My w Romie naprawdę latamy. W pierwszym akcie mamy bardzo trudną przebiórkę tuż przed lotem, a te kilkadziesiąt sekund w powietrzu wymaga przygotowania fizycznego i dużej kontroli mięśni. A dla Glindy największym wyzwaniem jest zróżnicowanie piosenek? Anna Federowicz: Dokładnie. Trudność polega na tym, że piosenki są bardzo różnorodne – od klasycznych fragmentów po popowe. Trzeba zachować balans i nie przekroczyć granicy między formą klasyczną a musicalową. Nawet jeśli piosenka wydaje się prosta, przejścia między stylami wymagają precyzji. Maria Tyszkiewicz: To też był pomysł Schwartza: Glinda śpiewa klasycznie, kiedy jako osoba publiczna zwraca się do mieszkańców Krainy Oz, a musicalowo, kiedy prowadzi „prywatny” dialog z poszczególnymi partnerami na scenie i kiedy nie obserwują jej Ozjanie. To subtelna różnica, ale bardzo istotna w kreacji postaci. Anna Federowicz: Zdecydowanie. Nawet jeśli początek utworu jest klasyczny, to kiedy Glinda żegna się z tłumem i zaczyna przeżywać wątpliwości, przechodzi w bardziej musicalowy, dialogowy styl. Jak oceniacie polskie wersje utworów w porównaniu do oryginału? Maria Tyszkiewicz: Bardzo dobrze. Oceniam je po tym, jak łatwo mogę się ich nauczyć. Na przykład „Defying Gravity” musiałam opanować do castingu i udało mi się w dwie godziny – to mówi samo za siebie. Michał Wojnarowski tłumacząc na polski naprawdę stanął na wysokości zadania. Słyszę też pozytywne opinie od znajomych – tłumaczenie podoba się widzom. Oczywiście język polski jest trudny do śpiewania, np. utwór „Popular” – po angielsku słowo samo w sobie brzmi lekko i melodyjnie, a po polsku wymaga większego zaangażowania, żeby brzmiało równie naturalnie i przyjemnie. Anna Federowicz: Zgadzam się. Już przy pierwszych nutach bardzo szybko można się było nauczyć tekstu, a do tego dobrze się opowiada nim historię, więc narracja jest płynna. To pokazuje, że tłumaczenia są naprawdę dobre. Gdybyście miały opisać „Wicked” jednym słowem, które oddaje jego sens, jakie by to było? Anna Federowicz: „Przyjaźń”. To słowo najlepiej oddaje relację między Elfabą a Glindą, mimo że spektakl porusza wiele innych wątków. Przyjaźń przebija się ponad stereotypy i konflikty. Maria Tyszkiewicz: Dla mnie to „tolerancja”. Musical pokazuje, jak dwie bardzo różne osoby uczą się akceptować siebie nawzajem. Społeczeństwo odrzuca Elfabę i ocenia Glindę po pozorach, a mimo to te postacie odnajdują wspólny język. To słowo świetnie oddaje przesłanie całego spektaklu. Anna Federowicz: Spektakl jest oczywiście znacznie bardziej złożony – mówi o polityce, sile manipulacji, uprzedzeniach. Mój ulubiony cytat to: „Ludzie zawsze się zjednoczą, jeśli znajdzie się im wystarczająco dobrego wroga”. Dla kogo jest ten spektakl? Maria Tyszkiewicz: Uważam, że dla każdego – zarówno dla młodych, jak i dla dorosłych. Młodzi zobaczą przepiękną historię o przyjaźni, o tym, co jest dobre, a co złe. Dorośli odnajdą w nim mnóstwo odniesień do współczesnego świata, polityki i mechanizmów działania społeczeństwa. Anna Federowicz: „Wicked” przyciąga widzów w każdym wieku. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie i wyniesie wartościowe treści. Czego nauczyła Was ta produkcja — jako artystki, ale też jako osoby? Maria Tyszkiewicz: Jeśli chodzi o umiejętności stricte musicalowe, to zarówno wokalnie, jak i wytrzymałościowo czuję, że mogę więcej. Z każdym spektaklem przekraczam swoje granice, a przy innych produkcjach łatwiej radzę sobie z wyzwaniami wokalnymi i aktorskimi. Elfaba nauczyła mnie także empatii, siły i słuchania innych — wciąż się tego uczę. Anna Federowicz: Podobnie jak Marysia, zyskałam kondycję dzięki temu spektaklowi i intensywnemu systemowi grania. Glinda mnie też nauczyła empatii — mimo że z pozoru może wydawać się egoistyczna, potrafi dostrzec w drugim człowieku człowieka i nie oceniać po pozorach. Maria Tyszkiewicz: To jest też prozaiczne, ale ważne: w wielu filmach i książkach mówi się o tym, co dobre, a co złe. W „Wicked” pokazujemy historię stereotypowej „złej czarownicy” i tego, co doprowadziło do tego, że stała się taka, a nie inna. To uczy patrzenia na innych — nawet na tych, którzy wydają się „źli” — i zastanawiania się, co w ich życiu sprawiło, że tak się zachowują. Nie chodzi o tłumaczenie każdego złoczyńcy, ale o świadomość, że każdy nosi swoją historię, która kształtuje jego życie. Gdybyście mogły zamienić się rolami na jeden wieczór, która z Was chętnie spróbowałaby zagrać „tę drugą” i dlaczego? Maria Tyszkiewicz: Bardzo chciałabym spróbować Glindy. Myślę, że w życiu nie byłabym pierwszym wyborem reżyserów do tej roli, ale lubię komediowe postaci i byłoby ogromnym wyzwaniem zaśpiewać tę partię, bo nie jestem koloraturowym sopranem. Anna Federowicz: Ja też chętnie zamieniłabym się z Tobą. To byłoby duże wyzwanie, ale przy okazji uczę się od Was w kulisach technik wokalnych i aktorskich. Obserwuję, jak każda z Was podchodzi do swojej roli, i powtarzam po Waszych próbach. To świetny sposób, żeby się uczyć, więc taka zamiana byłaby fantastycznym doświadczeniem. Jak pracowałyście nad tak złożoną relacją, która jest osią spektaklu? Maria Tyszkiewicz: Trwało to kilka miesięcy. Wcześniej się nie znałyśmy, więc nasza prywatna relacja też się rozwijała. Przez różne trudności wspierałyśmy się nawzajem i razem szukałyśmy najlepszych rozwiązań na próbach. Anna Federowicz: Proces poszukiwań był scalający. Każda z nas wnosiła coś od siebie — propozycje scen, pomysły, różne interpretacje. Trzeba było znaleźć momenty przełamań i przemian postaci, żeby przejście od wrogości do przyjaźni było płynne i wiarygodne, mimo że mamy do czynienia z trzygodzinnym spektaklem. Co było dla Was największym zaskoczeniem w pracy nad „Wicked”? Anna Federowicz: Galinda/Glinda jest bardzo złożoną postacią. Już sam fakt, że zmienia imię dowodzi jej nietuzinkowości. Trzeba pokazać, że nie jest jednowymiarową, próżną dziewczyną — kryje w sobie coś głębszego, jest empatyczna. Od pierwszego aktu trzeba było to pokazać, żeby w drugim akcie widz uwierzył, że naprawdę polubiła Elfabę. Złożoność tej postaci mnie bardzo zaskoczyła, bo w materiałach Broadwayu czy West Endu często tego nie widać. Maria Tyszkiewicz: Dla mnie dużym wyzwaniem było też to, że w Polsce widzowie nie znają tak dobrze historii Czarodzieja z Krainy Oz. Tak na marginesie: w polskich tłumaczeniach książek zawsze dotąd był Czarnoksiężnik, a u nas jest Czarodziej i wydaje mi się to lepsze, bo bardziej dwuznaczne. Tak czy inaczej – w Stanach Zjednoczonych to opowieść kultowa, u nas musieliśmy znaleźć sposób, by widz zrozumiał kontekst, pojawiające się postaci i nawiązania. To wymagało wielu prób i ścisłej współpracy z twórcami, żeby polska publiczność mogła w pełni docenić całą historię, wszystkie odniesienia i żarty.